Genialna mikropowieść Melville’a z połowy XIX wieku to radykalne literacko studium odmowy, opierające się na jednym zdaniu — I WOULD PREFER NOT TO. Wolałbym nie.
Ta konstrukcja składniowa pojawiająca się w tekście w kilku wariacjach stanowi dominantę kompozycyjną całości — wokół niej wszystko się rozgrywa, na niej osadzony jest główny problem filozoficzny. Czyli odmowa działania, porzucenie jakiejkolwiek aktywności, bezużyteczność pracy i wreszcie — wstręt do życia.
Genialność Melville’a polega nie na tym, że ten temat poruszył (robili to po wielokroć egzystencjaliści, a ostatnimi czasy temat znów jest modny, o czym świadczy choćby Mój rok relaksu i odpoczynku Ottessy Moshfegh). Rzecz w tym, że Melville ukazał bohatera odmawiającego jakiegokolwiek działania z punktu widzenia jego pracodawcy. Czyli kogoś, komu ta odmowa raczej nie pasuje.
W dodatku Bartleby nielegalnie pomieszkuje sobie w jego biurze. Jak takiego wywalić? Teoretycznie wystarczy wezwać policję i po sprawie. Ale Bartleby poprzez swoje wolałbym nie wyraźnie narratorowi imponuje. Wyraża jego własny strach przez refleksją nad egzystencją, bo mogłaby doprowadzić do niewygodnych wniosków. Bartleby staje się jego doppelgängerem i odpowiednikiem greckiego fatum. Sytuacja jest naturalnie Kafkowska, ale ponad pół wieku przed Kafką.
Zachęceni? To ja kończę opowiadać, bo cały tekst liczy niespełna 60 stron, bierzcie się lepiej za niego zamiast scrollować blogi o książkach.
4/5
PS. Jako soundtrack proponuję najbardziej egzystencjalną płytę z kręgu rocka progresywnego — Godbluff Van Der Graaf Generator. Bo fraza wolałbym nie mogłaby być do niej mottem.