Kryminał o dwóch miastach (których nie było), czyli “Miasto i miasto” Chiny Miéville’a

Miasto i miasto
Książka z zupełnie nie mojej bańki. Przeczytałem, bo została mi polecona, żeby odtruć się po tych wszystkich smutnych książkach o zbrodniach przeciwko ludzkości i nudnej, współczesnej prozie o prawdziwym życiu.

Sko­ro książ­ka zupeł­nie nie z mojej bań­ki, to przy­znam się od razu, że kom­plet­nie nic mi nie mówią szu­flad­ki, w któ­re się taką pro­zę wkła­da. Nic nie wiem o urban fan­ta­sy, ste­am­pun­ku, New Weird i w ogó­le o fan­ta­sty­ce młod­szej niż książ­ki Lema i Phi­li­pa K. Dic­ka. A przy­naj­mniej tej dla doro­słych, bo fan­ta­sy typu young adult z przy­czyn zawo­do­wych tro­chę ogar­niam (np. bar­dzo polu­bi­łem Lustrzan­nę). Biję się w pierś, naj­wy­raź­niej czas to tro­chę nad­ro­bić, bo przy Mie­ście i mie­ście bawi­łem się świetnie.

Deko­ra­cje w powie­ści Miéville’a są wzię­te z fan­ta­sty­ki, ale histo­ria to wła­ści­wie kla­sycz­ny kry­mi­nał. Jest cia­ło, jest docho­dze­nie, detek­tyw tra­fia na dziw­ne powią­za­nia, na któ­re wolał­by nie tra­fić. Jed­no­cze­śnie jest to rzecz bar­dziej noir, kli­mat jest cudow­nie Chan­dle­row­ski. To dla­cze­go fan­ta­sty­ka? Bo akcja roz­gry­wa się w dwóch dys­to­pij­nych mia­stach, sztucz­nie roz­dzie­lo­nych przez histo­rię, poli­ty­kę i biz­nes, a gra­ni­ce tych miast są na tyle płyn­ne, że cza­sa­mi moż­na zna­leźć się w nie­le­gal­nym punk­cie wspól­nym. I wte­dy cały myk pole­ga na tym, żeby nie zauwa­żać nicze­go, co się dzie­je po prze­ciw­nej stro­nie, bo moż­na zostać zwi­nię­tym przez Prze­kro­cze­niów­kę, jakąś taką dys­to­pij­ną wer­sję bezpieki.

Impo­nu­je mi pomysł na to, w jaki spo­sób oby­wa­te­le dwóch wro­gich miast wypie­ra­ją świa­do­mość ist­nie­nia wszyst­kie­go, co po dru­giej stro­nie. Bar­dzo cie­ka­wy jest stan psy­chicz­ny poli­cjan­tów i detek­ty­wów, któ­rzy z przy­zwy­cza­je­nia muszą wypie­rać nie­któ­re rze­czy, żeby nie zaję­ły się nimi służ­by, a jed­nak prze­cież muszą współ­pra­co­wać przy śledz­twie. Cie­szy mnie, że nar­ra­tor nicze­go nie wyja­śnia — pada­ją poję­cia, któ­re trze­ba sobie jakoś same­mu wytłu­ma­czyć, oczy­wi­ste­go klu­cza nie ma, zatem czy­tel­nik nie czu­je się trak­to­wa­ny protekcjonalnie.

I jesz­cze ocza­ro­wa­ły mnie same mia­sta — niby futu­ry­stycz­ne, a jed­nak wywo­dzą­ce się z naszej środ­ko­wo­eu­ro­pej­skiej pro­win­cji. Wzo­ro­wa­ne może na Buda­pesz­cie (archi­tek­tu­ra, sztucz­ny język zala­tu­ją­cy węgier­skim), może na Ber­li­nie (uli­ce podzie­lo­ne murem, tym razem nie­wi­docz­nym), a tro­chę pew­nie też na resz­cie naszej czę­ści świa­ta. Miévil­le podob­no ma śru­bę na Bru­no­na Schul­za i coś z tego Schul­zow­skie­go roz­dar­cia świa­ta i bocz­nych odnóg cza­so­prze­strze­ni tam prze­nik­nę­ło. Dla mnie bomba.

Chy­ba dam się namó­wić na więcej.

5/6

PS. Zno­wu bez pły­ty, bo czy­ta­łem w ciszy wśród sło­wac­kich gór. A wła­ści­wie to ściem­niam — wca­le nie było cicho, dzie­ci się dar­ły przy gra­niu w plan­szów­ki, kłót­niach i zaba­wach. A ja zapo­mnia­łem słu­cha­wek. Ale w mię­dzy­cza­sie słu­cha­łem w samo­cho­dzie tego:

Kry­mi­nał o dwóch mia­stach (któ­rych nie było), czy­li “Mia­sto i mia­sto” Chi­ny Miéville’a
Facebooktwitterlinkedintumblrmail