Legendarny śpiewak z Nashville opowiada w swojej autobiografii w bardzo amerykański, bardzo południowy sposób — ględzi jak stary farmer. Czasami wciąga słuchacza do swojego świata, ale częściej po prostu przynudza. Wysłuchacie dziada do końca? Mnie się udało.
W ogóle warto zacząć od tego, że Czarne wydało cały szereg kapitalnych książek o tematyce okołomuzycznej w ramach Serii Amerykańskiej. Niektóre wybitne (Lady Day śpiewa bluesa), inne takie sobie (Kroniki Dylana), ale z reguły powyżej średniej (np. Kim Gordon, ciągle świeżutka książka o Jamesie Brownie i wydane właśnie Please kill me). Staram się w miarę możliwości czytać wszystkie. Tylko z Patti Smith mi nie wyszło, bo próbowałem w oryginale, a Patti strasznie przynudza — sami wiecie, jak się czyta nudne książki w obcym języku. Z całości wyłania się ciekawy obraz współczesnej Ameryki — takiej z jazzowych i bluesowych standardów, ballad Dylana i hałasu Sonic Youth.
Właściwie każda z tych książek jest jakąś formą opowieści o Ameryce. Z reguły są to bardziej książki o Ameryce niż o muzykach. A mi to pasuje.
Podobnie jest z autobiografią Johnny’ego Casha. A przynajmniej w jej ciekawszych fragmentach. Na przykład tych, w których muzyk opowiada o zbieraniu bawełny. Cash zabiera czytelnika na uprawę swojego własnego ojca i opowiada o tym, jak wraz z całą rodziną śpiewał worksongs pomieszane z pobożnymi piosenkami. Tak wyglądały korzenie country i gospel. Cash miał to szczęście, że urodził się biały, bo już blues powstawał w o wiele trudniejszych warunkach — na plantacjach uprawianych przez niewolników, a później przez ich potomków wynajmowanych za psie pieniądze.
Przy okazji przytoczę moją ulubioną historię:
To przywodzi mi na myśl dzień, w którym mój głos się obniżył, a mama usłyszała pierwsze niskie tony, jakie się ze mnie wydobyły. Śpiewałem, wchodząc tylnymi drzwiami, na co ona zszokowana odwróciła się od kuchni i spytała: – Co to było? Zaśpiewałem dla niej jeszcze coś, sprawdzając nową skalę, a gdy zauważyłem, jaka potrafi być głęboka, dostrzegłem, że mama ma łzy w oczach. – Brzmisz dokładnie jak mój tatuś.
Ładne? Ładne. Gorzej, gdy Cash przechodzi do opowieści o swoich nałogach (a naprawdę nie ma się czym chwalić), a także o wszystkich swoich bliższych i dalszych krewniakach, znajomych, a nawet prawie nieznajomych. Cash nie ma talentu do opowiadania ciekawych anegdot, dlatego przeważnie brzmi to jak wspomnienia starego weterana. W dodatku takiego, który najbardziej ceni sobie południowy konserwatyzm i ostro skręca w dewocję. Na szczęście Cash nie poucza czytelnika jak żyć — sam nie jest jakoś szczególnie wartym polecenia przykładem.
Książka pozwala na poszerzenie obrazu współczesnej Ameryki, ale najlepiej sprawdza się jako część większego cyklu, razem z Dylanem, Brownem i Lady Day. Samodzielnie broni się kiepsko, bo facet w czerni (Man In Black to tytuł jednej z ważniejszych płyt Casha) za często okazuje się gadułą w czerni. Pewnie lepiej się go słuchało przy barze, bez kolejki trochę trudno go znieść.
2,5/5
PS. Oczywiście nie cierpię country. Ale Rusty Cage Soundgarden w wersji Casha można słuchać w kółko.